Po dwóch dniach podróżowania pociągiem tam i z powrotem oraz nabraniu trochu sił, potrzebnych do przesiedzenia chociaż 15 minut przed magicznym ekranem postanowiłem napisać...
Dzień pierwszy -- czułem się jak jakiś mnich, któremu brakowało jedynie łysiny. Pióro i atrament stało się nowoczesnym długopisem, ale dłonie, jak za bardzo dawnych lat były tymi samymi dłońmi mnicha, przepisującego zakazane księgi w puste jak dotąd notatniki życia. Tak więc i ja pisałem, pisałem i pisałem, dostając informację, że nie wolno kserować, fotografować, drukować. Fajerant spowodował, że zapisałem tylko 16 stron w zeszycie...
Drugi dzień, przepisując kolejne 8 stron, przyszła miła pani Basia, wzięła gruszkę i zaprosiła do swojego pokoju. Dostałem klucz do ksero. Hurra! Nie muszę przepisywać tych tabelek... Gdy ksero przepisało mi 6 tabeli pani Basia powiedziała, że nie ma co kserować, bo jak przyniosę płytkę, to wszystkie dokumenty dostanę... Miło. Dwa dni w plecy... Płytka -- kupię w "mieście", pomyślałem i wskoczyłem do okolicznego "wielobranżowego"...
Po czym dostałem swoją jedną płytkę CD, która zapewne poczuła się jak ziemniak, który wylądował w foliowym woreczku. Zapłaciłem, uśmiechnąłem się i wyszedłem. Chyba będę częściej kupował płyty.
Jutro -- znów jadę, trzeba kopiować otwory, mam nadzieje, że się uda. Propozycja zjazdu na dół jest podniecająca -- wybieram się, a raczej będę się starał do tego dopuścić.