Zafundowałem sobie dzisiaj wieczorny spacer w pewne zalesione, ciemne miejsce. Z punktu widokowego można było podziwiać uroki zachodzącego słońca, a potem miliony mrugających światełek miasta. Delikatny wiatr owiewał opalone ramiona, wytwarzając na powierzchni gęsią skórkę, a na niebie szybko pojawiły się gwiazdy. Nadszedł czas powrotu. Nie chciałem, żeby było za ciemno, bo w lesie bym się zgubił, ale chyba się zbyt długo zasiedziałem. Kiedy schodziłem z wzniesienia, coś seledynowo podrygiwało pod wiatr. To był świetlik, podnieciłem się, niczym dziewica, słysząca maryjną pieśń, po czym złapałem go w dłonie. Po 2 minutach marszu, kiedy znalazłem się już w lesie, stwierdziłem, że nie było się co podniecać. Nad leśną ścieżką zielonawe światło z latających punkcików wyznaczało mi drogę do domu... Trafiłem, a w słoiku na biurku świeci świetlik. Jak tylko pokażę go innym, wypuszczę na wolność.