Wyciskany jak połówka wytoczonej na dębowej desce wcześniej w całości cytryny, miażdżony przez żeliwne dłonie w pięści ułożone, uderzany na wpół przytomny toporem rzeczywistości, owiany niezrozumieniem i najzwyczajniej w świecie - zmęczony, siedzę (chyba bardziej przez pomyłkę niż świadomie). Na wygładzonym już siedzisku tli się bunt przeplatany niemocą i natychmiast stłumiony mocnym razem, otwartą ręką w lewy policzek: "Ej! Co tu robisz?" - odzywa się wewnętrzny głos odważnego, chełpliwego siebie - "Idź! Krzyknij! Trzaśnij drzwiami!". Zadufanie szybko oblewa wiadrem zimnej, lodowatej wody - siedzę.
Zanikam szybko, pytanie, na które każdy zna odpowiedź od tygodnia wciąż wali po małżowinie bezlitośnie, opadają już ręce, już nie chcę tego ciągnąć więcej, dość. Nagle słuchają wszyscy...
Całe życie w łańcuchu Markowa, całe to życie, które nie może być inne. Życie zdeterminowane wyborem narodzin, planowaniem lepszych dni, aż do śmierci i ogromnej pustki własnego psyche. Jeśli ktoś uważa, że życie to teatr wyborów - cóż, tak bardzo się myli, pierwsze skrzypce zawsze gra wybór pierwotny, z reguły nie Wasz.
Poczekam, aby ktoś pogonił mnie patykiem lub motyką, niczym łasego na cudze truskawki amatora grandowania. Na pozytywne pobudzenie z własnego wnętrza już raczej się nie doczekam chyba, chcę spać.