Zauważyłem, że przechadzając się chodnikami miasta nieraz działam jakoby ten magnetyzer na ludzi, zbierający wszystko, co metalowe wokół siebie. Za bardzo młodu, karmiąc gołębie na Krakowskim Rynku, zwabiając je magnetyzującymi ziarnkami, wykorzystywałem je, żeby wzniosły moje młodzieńcze marzenia, wysoko, wysoko w niebo, by gwiazdy mogły je spełnić. Na niby, między ziarnami pszenicy, mieściły się niewidzialne bąbelki, z wyśnionym, lśniącym rowerkiem, procą, która potrafi strzelać na dwadzieścia metrów, harpunem i płetwami oraz wielofunkcyjnym, szwajcarskim scyzorykiem z lupą i wykałaczką... Marzenia wzleciały z gołębiami do nieba, nie spadły nigdy, no, może z wyjątkiem lśniącego rowerka...
Znajomi czasem łapią mnie, jak jakieś dziecko przychodzi do mnie, obejmuje mnie za nogę, woła do mnie tato. Wierzą, że podczas nocnych, piwnych wypadów je zrobiłem... Czasem wcale nie uświadamiam im, że tak bardzo się mylą, tylko uśmiecham się do zabłąkanych dzieci, czekając, aż uświadomią sobie jak bardzo się pomyliły, następnie śmieję się w głos do znajomych, którzy mają ze mnie ubaw po pachy.
Coraz częściej różni nieznajomi ludzie, przechodzący obok, pytają się mnie o różne rzeczy:
Na dłuższą drogę staje się to trochę męczące i irytujące. Spośród dziesiątek ludzi wokół, do których można coś powiedzieć, otwierają usta tylko do mnie. To chyba kwestia mojego uczesania, bo sam nie mam pomysłu -- czego.
Wczoraj, kiedy to wracałem ze szwagrem z nocnego wypadu, podobno wyłapałem głębokie spojrzenie jakiejś dziewczyny... Przynajmniej -- on tak twierdził. Pomyślałem, że pewnie chciała zapytać o drogę, ale odpowiedziałem, że na pewno na niego spoglądała, a jeśli jednak na mnie, to chciała najwyraźniej przedstawić mu jej koleżankę.
Dzisiaj też wychodzę w drogę. Ciekawe, czy ktoś znów mnie zaczepi.
Publikowane komentarze są prywatnymi opiniami użytkowników witryny Michała Sternadela. Witryna Michała Sternadela nie ponosi odpowiedzialności za treść tych opinii.
|